To miał być łatwy i przyjemny wyjazd nad jedno z wiślanych starorzeczy. Moim celem miały być duże leszcze, które masowo wchodzą z rzeki w spokojną wodę i zostają tam aż do tarła. Zazwyczaj gdy leszcze tutaj są nad brzegami nie brakuje wędkarzy. Tym razem nie było przysłowiowego żywego ducha. Już wtedy dotarło do mnie, że w tym roku zwyczajnie spóźniłem się z leszczami. Wytarte ryby opuściły starorzecze, a reszta była już na amorach. Zostało mi łowienie tego czym woda obdarzy. Warto dodać, że starorzecze poddane jest olbrzymiej presji i nawet jeśli wędkarzy już nie ma, zdążyli oni zapewne sporo z wody bezpowrotnie wyjąć.
Na starorzeczu pusto. Leszczy pewnie już tutaj nie ma!
Jeśli chodzi o taktykę usiadałem w płytszej strefie starorzecza. Grunt wynosił około półtora metra wody. Na dnie zalegały jeszcze resztki roślinności. Miałem obawę, że może to nieco przeszkadzać dlatego starałem się znaleźć plac czystej wody. Dwa w miarę „czyste” punkty odnalazłem na 24 i 12 metrze. Jako, że nastawiałem się na leszcze na dwie linie podałem ten sam rodzaj zanęty leszczowej od Professa. Na krótszą linię podałem nieco skromniejszy towar z mrożonym białym robakiem i gliną. Na dalszą odległość przygotowałem mieszankę gliny wiążącej i ziemi do której trafił mrożony dżokers dopalony ochotkowym boosterem oraz więcej spożywki.
Leszczowy specjal na dzisiejsze wędkowanie.
Booster ochotkowy
Szklaneczka na start
Lekki, mały koszyczek nie przekarmi ryb gdy te już się pojawią.
Po nęceniu szklanką pierwsza linia nie przyniosła brania, ale dalej ryby były i miały ochotę na moje rarytasy. Najskuteczniejsze były rubinowe robaki, na które reagowały płocie. Mimo leszczowej zanęty to „czerwonookie” pojawiły się w łowisku jako pierwsze. Szybko odłowiłem kilka sztuk i łowisko zgasło. Zacząłem kombinować, skakać pomiędzy liniami i szukać ryb. Dobre 40 minut byłem bez brania. Zaglądałem na zmianę w obie obrane linie cały czas zostawiając w wodzie zawartość koszyczka.
Płoć ze starorzecza Wisły
Nie o taki rozmiar okoni mi chodziło…
Po wspomnianym czasie pierwsza linia sprowadziła w łowisko okonki wielkości palca. Starałem się wyłuskać jakiegoś większego garbusa, ale ta sztuka zupełnie mi się nie powiodła. Odpuściłem więc bliski dystans i zostałem do końca wędkowania na 24 metrze. Ryby po jakimś czasie wróciły. Płotki były mniejsze ale dodatkowo udało mi się odłowić kilka leszczyków w rozmiarze nazwijmy go, sportowym. Nie były to grube rzeczne łopaty, ale i tak byłem zadowolony. Mimo kompletnego braku życia w wodzie wycisnąłem z łowiska wszystko co mogłem. Wynik był wypracowany. Na szczęście nie zszedłem z wody o kiju. To była dobra lekcja. W najbliższym czasie zajrzę w rzeczne czeluście. Relacją na pewno podzielę się na łamach naszej strony. Wodom cześć!
Tekst i foto: Marcin Cieślak