To była prawdziwa majóweczka przez duże M. W trzeci dzień długiego jak diabli weekendu, po trzech latach przerwy ponownie moja noga stanęła na bulwarze przy warszawskim klubie „Spójnia”. Rzeczne łowy z lizakami w rolach głównych? Tak! To było to, co mnie szczególnie rajcowało.
Nad wodą byłem rano. Wiadomo, że wolne mają prawie wszyscy wędkarze i może się okazać, iż nie tylko ja zapragnąłem powalczyć z warszawskimi rybkami. Rzeczywistość jednak była inna. Oprócz kilku spinningistów i jednego Pana z gruntówką, nie spotkałem innych wariatów. Pan z gruntówką z resztą w tej historii będzie bardzo ważnym ogniwem … ale o tym później:)
Niby środek wielkiego miasta, a oko cieszy;)
Spora przerwa w rzecznych manewrach sprawiła, że na starcie miałem sporo wątpliwości. Jak przygotować towar? Ile zanęty? Jak to wszystko dokleić? To wszystko kotłowało się w głowie. Wiadomo, że jak za słabo się dokleję, to spłynie i marnie połowię. Z kolei gdy za mocno przesadzę z silnie klejącym bentonitem, to będę mógł przyjechać za tydzień w to samo miejsce bez nęcenia:). Ostatecznie wybrałem jednak wariant mocnego doklejenia i tak tęgiej gliny. Miałem nadzieję, że w łowisku pojawią się silne ryby, które i tak rozbiją zanętę.
Trzy kilogramy niedrogiej zanęty oraz 10 kilogramów tęgiej gliny. Do tego sporo mrożonych robaków, pieczywo fluo i klej mineralny i nasz towar jest niemal gotowy:)
W znakomitym humorze wspierany przez piękną majową pogodę, zabrałem się ochoczo do pracy. Najpierw jednak nęcenie. Podałem kilkanaście sporych kul, mniej więcej na dziesiąty metr. Kule z ciężką gliną swoje ważą i bardzo trzeba było uważać aby nie strącić samolotów, wyjątkowo nisko tego dnia latających nad stołeczną Wisłą:)
Paczka dobrej zanęty dla tego kto pierwszy oświeci mnie co to za samolocik:)
Miejsce, w którym wędkowałem miałem ustalone już wcześniej.

Niech mi ktoś powie, że Wisła w Warszawie jest brzydka…
Na ryby nie czekałem długo, bo już pierwsze przepłynięcia przyniosły brania, niedocięte sztuki i spinki. Po dostosowaniu naciągu amortyzatorów ryby już nie spadały. Niestety w łowisku najwięcej było uklei, które przechwytywały zestaw i schodziły do kul pracujących na dnie. Gdy tylko trzeba było chwilę poczekać na branie i spłynąć zestawem do granicy łowiska, okazywało się, że na rozmyciu na moje robaki czekają certy. Złowiłem ich kilkadziesiąt. Większość była niewymiarowa, ale nawet te przekraczające 30 cm musiały powędrować od razu do wody, bo przecież jest okres ochronny.
Niezwykle cieszy odbudowywanie się populacji tej wdzięcznej i niezwykle silnej jak na swój rozmiar rybki. Myślę, że za kilka lat łowy na odcinku warszawskiej Wisły będą obfitowały w widowiskowe hole okazałych cert. Jest na to szansa, bo jak wieść niesie ta sympatyczna rybka nie jest specjalnie smaczna 🙂
Choć miałem co robić i moje barki mocno pracowały to pozostawał niedosyt. O leszczach nawet nie marzyłem, bo te o tej porze roku zajęte są miłosnymi manewrami.
Powód kiepskiego żerowania białorybu miałem poznać już niebawem. Najpierw jednak poznałem na własnej skórze siłę przeciążeń, podczas wędkowania zestawem skróconym na rzece. Podczas zacięcia usłyszałem trzask i niestety w moich rękach pozostały tylko dwa elementy mojego wędziska. Sześć pozostałych składów mojej zasłużonej i wysłużonej zarazem tyczki rozpoczęło dryf w kierunku tamy we Włocławku. Co robić? Kurde w końcu kilka złotych to wszystko kosztuje! Wędzisko spłynęło już z 50 metrów w dół Wisły i nagle moim oczom ukazał się zbawienny widok. Pan z gruntówką!!! Szybka decyzja i prośba o użyczenie sprzętu spotkała się z pełnym zrozumieniem. Po wielu próbach wyrwania rzece zatopionego, na szczęście w zaczepie wędziska, udało się zahaczyć za amortyzator i wyciągnąć wędkę na brzeg.

Nie o takie klenie mi chodziło
Przy okazji miałem chwilę by wymienić kilka zdań na temat dzisiejszego żerowania ryb. Nie brały. Pan z gruntówką był na zero…. nie licząc oczywiście mojej tyczki:) Z racji tego, że nie mam zwyczaju składać broni. Nie zamierzałem też kończyć wędkowania. Wędzisko połączyłem teleskopowo, okręcając miejsce złamania porządnie taśmą izolacyjną. Nie było problemów z dalszym łowieniem. Ryba jednak żerowała coraz gorzej. Pomimo pływania, a to lekko, a to ciężko, oraz wolno, szybko i z przytrzymaniem lub bez, efekt były takie sobie. Wciąż w łowisku było masę drobiazgu. Kolejny trzask nie pozostawiał złudzeń. Nie była to tym razem moja wędka:) Przeniosłem się z nieba do piekła. Burza przyszła zza pleców, więc zajęty wędkowaniem niczego się nie spodziewałem. Wiedziałem natomiast, że tę zmianę pogody i ciśnienia ryby odczuwały, na długo zanim usłyszałem trzask rozrywający niebo i poczułem pierwsze krople na głowie. ……………………………………………………………………………………………. …………………..
W tym momencie zdecydowanie obojętne było mi już czy mocniej zmokne. Bardziej już się nie dało! Mokre były nawet gatki:)
Tego dnia nie zrobiłem zbyt dużych wyników. Krąpie nie żerowały jak trzeba, a cert nie mogłem wrzucać do siatek i zrobić im fotek z powodu wspomnianego już okresu ochronnego. Złowiłem bardzo dużo cert, certek i certeczek i na brak brań nie mogłem narzekać. Niestety zabrakło dużych ryb, na które zawsze jest szansa na tym odcinku Wisły. Nie zawsze jednak jest dzień dziecka i nie zawsze chodzi tylko o ryby. Przygód było co nie miara. Żyję, więc było super!
………………
Wodom Cześć!
Tekst i foto:Tomek Sikorski