W poprzedniej części relacji wspominałem o łowieniu va banque, kiedy to postawiłem na grube zasypanie łowiska pelletem. Towarzyszący mi w tamtym dniu Piotrek miał nieco inne podejście na rozpracowanie łowiska. Postawił na większą precyzję i stonowanie. Ale o tym za chwilę… Podczas wędkowania, z nieba przelotnie padało a wiatr cały czas dawał się we znaki.
Pellety Carpio na dzisiejsze wędkowanie.
Jeśli chodzi o zanęty Piotrek postawił na pellety od Carpio o smaku halibuta i green betainy w wielkości 2 mm. Na donęcanie i nęcenie wstępne miał posłużyć pellet o dwukrotnie grubszej frakcji o smaku ochotki. Dodatkowo, aby przyśpieszyć pracę podawanego towaru mój towarzysz dodał sporą ilość halibutowej zanęty. Miejsce wytypowane na wodzie oscylowało w granicy 20 metra w pobliżu grążeli, które nielicznie występują w akwenie. Według Piotrka taki mini liściasty „kapelusz” miał dać odrobinę dachu nad głową , poza tym przy roślinności podwodnej zawsze istnieje większa szansa, że kręcą się duże ryby.
Orzechowy dip i halibutowy atomizer na poprawę brań.
Dzień zaczął się od takich leszczyków.
Piotrek na start podał rybom 6 koszyków pelletu. Wariant ten miał być bezpieczniejszy w myśl teorii, że do wody zawsze dorzucić się zdąży ale zabrać z niej już nie. Bliska odległość pozwoliła także precyzyjnie podać pellet, niemal w punkt. Pierwsze, tradycyjnie w łowisku pojawiły się leszczyki. Kilka nerwowych brań przyniosło parę małych chlapaków. I kiedy wydawało się, że w łowisku zaroi się od leszczyków, coś nagle ucichło. Nagły zanik brań to zawsze szansa na większą rybę. Tak było i tym razem. Ryba chciała zabrać ze sobą wędkę i była już pewnie i mocno wpięta. Hol przebiegł dość spokojnie jak na amura i po chwili ryba była już w podbieraku.
Amurek skusił się na robin red spryskany halibutowym dopalaczem.
Na następne branie musieliśmy jednak trochę poczekać. W łowisko wróciły leszczyki dlatego Piotrek postanowił donęcić. Kolejne sześć koszyków z pelletem trafiło w łowisko. Wędka do nęcenia jest w takich momentach niezastąpiona. Ten zabieg „wyciszył” łowisko ponieważ przez dobre 40 minut szczytówka nawet nie drgnęła, mimo przerzucania zestawu dosłownie co kilka minut i serwowania rybom przeróżnych rarytasów. Ale po tym czasie Piotrek znowu się doczekał. Ryba podobnie jak poprzednio przywaliła w podajnik z takim impetem, że wędka o mało co nie spadła z podpórki. Tym razem hol trwał dłużej. Amur jak to ma w zwyczaju doszedł potulnie pod brzeg a potem zaczęły się odjazdy. Po kilkunastu minutach ryba wylądowała na brzegu. Więcej większych ryb nie było, ale pamiętajmy, że moje ryby także w wodzie ostro „psociły” a że siedziałem blisko Piotrka, podczas holu wpływały w łowisko mojego kompana.
Ten Azjata ważył około 6 kilogramów.
Ostatnie pożegnanie ogonem.
Wodom cześć.
Tekst i foto: Marcin Cieślak