Już widzę wypieki na twarzach czytelników, którzy w poszukiwaniu pikantnych zdjęć przywędrowali na naszą stronę. Rozczaruję Was, bo jedyne pikantne zdjęcia, które tu zobaczycie, to te, na których widnieje pieprzna zanęta, na którą się zdecydowałem łowić tym razem za pomocą delikatnego feedera. Wierzcie mi. I tak było warto tu wejść, bo wędkowanie było arcyciekawe. Często w karierze wędkarskiej sięgałem po solone mieszanki, ale jeśli chodzi o te „popieprzone” to będzie mój debiut:)
Przepiękna wędkarska pogoda zwiastuje ryby. Póki co odmierzamy odległość wędkowania.
Na miejsce moich feederowych manewrów wybrałem płytki zalew PZW. To jedno z moich ulubionych łowisk. Zbiornik co prawda niezwykle wymagający, ale odwdzięczający się ciekawymi połowami, jeśli tylko zorientujemy się co i jak tu trzeba łowić! Zgodnie z tym co napisałem we wstępie artykułu zdecydowałem się tym razem rozdziewiczyć „popieprzoną” zanętę firmy PROFESS, Halibut & Pepper, która swoim zapachem niejedno rybie nozdrze złamała, ale o tym poniżej.
Mieszanka ma intensywny zapach rybno – pieprzny. Bałem się nawet, że będzie zbyt intensywny. Byłem przyznam się trochę w szoku, bo rzeczywiście zanęta pachniała pieprzem i rybą!
Ciemną mieszankę delikatnie zubożyłem gliną, aby zmniejszyć intensywność aromatu. Została wzbogacona jednak o kontkretne mięsko, czyli topione białe, śladową ilośc jokersa i garść żywej pinki. Powędrowała dokładnie na 30 metr. Na początek do wody poszło 20 koszyków do wstępnego nęcenia. Potem w planie miałem dość często posyłać kolejne porcje w łowisko. Jeśli oczywiście ryby pojawią się w moim kwadracie łowienia. Celem były leszczyki i nie ukrywam, że cel udało mi się osiągnąć dość szybko!
Ryby brały dość delikatnie i trochę trzeba było poczekać aż ruch najmiększej szczytówki pozwoli na zacięcie brania. Kręciły się jednak w łowisku cały czas i nie dopuszczały praktycznie wszędobylskiej drobnicy do stołu. To mi zdecydowanie pasowało. Fantastyczne wędkowanie, na luzie, ale z zawodniczym podejściem, czyli każdy szczegół musiał być dopracowany. Efektem tego były kolejne leszczyki. Raz większe raz mniejsze, ale stale ryby od 400 gram do kilograma meldowały się w łowisku.
Do wędkowania podszedłem lajtowo. Spakowałem mało sprzętu, aby się specjalnie nie przedźwigać. Nawet kombajn wyczynowy zostawiłem w domu, a zabrałem ze sobą wygodny fotel Winnera. Wędki i całe stanowisko ustawiłem tak, aby doskonale w pozycji półleżącej mieć możliwość zacięcia brania i wykonać co najmniej 3/4 holu. Idealny relaks z wędką. Gdyby nie brały, byłaby to idealna pozycja do lekkiej drzemki, ale na to jak widzicie nie było czasu:)
Grunt to ergonomiczne i przygotowane pod siebie stanowisko.
O sukcesie tego dnia oprócz dobrej mieszanki i dokładnego przygotowania sprzętowego decydowało regularne donęcanie. Sam koszyk do wędkowania, to zdecydowanie za mało. Ryby nie bały się dużej ilości zanęty sypanej „na głowę” więc co pół godziny do wody lądował koszyk do wstępnego nęcenia. Czasem nawet dwa. Po jednym z takich dokarmień na wędce zameldowała się pierwsza niespodzianka tego dnia:) 33 cm zielonego szczęścia.
Nieduży, ale wariat!
Wędkowanie w takich warunkach to prawdziwa przyjemność. Czas szybko mijał, ale to, co zdarzyło się niedługo po holu małego, zielonego prosiaczka zaskoczyło mnie zupełnie. Branie było zupełnie nietypowe. Pewne, acz bardzo powolne przygięcie szczytówki, dokładnie takie samo jak na naszą żyłkę najedzie patyk czy gałąź pchana wiatrem. Zacinam nauczony doświadczeniem, że zacinamy wszystko:) Hol również był nietypowy. Obstawiałem, że to na setkę nie jest duży leszcz. Spodziewałem się ładnego lina, a tymczasem przy podbieraku wyłonił się piękny…Sandacz!
Prawie 70 cm szczęścia na przypon 0,08
Pikanterii dodaje fakt, że po pół godzinie złowiłem kolejnego, ale mniejszego zandera. Ten miał równe 60 cm. Obie ryby natychmiast po zrobieniu fotek powędrowały do wody. Nie chciałem narażać sandaczy na przebywanie w siatce z białorybem i osłabienie tych niezwykle pożytecznych dla akwenów ryb.
Leć do domu i rośnij zdrowy:)
Po kolejnej niespodziance poczułem się wyłowiony. Dawno nie miałem takich emocji i ciekawych sytuacji nad wodą. Wszystko zagrało perfekcyjnie i choć ryby wędek do wody nie wciągały i trzeba było zdecydowanie odchudzić zestawy, to warto było. Pieprzno – halibutowa zanęta firmy Profess zdała egzamin. Oczywiście zanęta sama nie łowi i musiało wszystko zagrać żeby efekt był zadowalający. Począwszy od starannie przygotowanego sprzętu, poprzez dokładne punktowe zanęcenie łowiska, po dobrze przygotowaną treściwą mieszankę i skuteczne hole. Bardzo ważny był końcowy odcinek naszego zestawu. Koszyczek 15 gramowy, potem cienki przypon o długości od 50 do nawet 70 cm, który miał za zadanie ośmielić rybki pozbawiając je szybkiego oporu zestawu. Grubość przyponu na początku wynosiła 0,10 mm, a potem brania były jednak wyraźniejsze na przypony o średnicy 0,08 mm. Przy 0,12 intensywność spadała prawie zupełnie. Ważne było donęcanie większymi ilościami zanęty. Zdecydowanie to co znajdowało się przy każdym rzucie w koszyczku do wędkowania, nie wystarczało rybom. Co mniej więcej 30 minut w łowisko precyzyjnie posyłałem jeden lub dwa koszyki do wstępnego nęcenia. To pasowało leszczykom, które stale przebywały w łowisku. Nie odchodziły. Zaniechanie podawania większej ilości zanęty, skutkowało odejściem ryb i zanikiem brań.
Efekt końcowy kilkugodzinnego łowienia, cieszy:)
Tekst i foto :Tomek Sikorski
foto:Marcin Cieślak