Moja poprzednia wyprawa na tytułowe łowisko miała miejsce na początku maja. Tamten wypad traktowałem czysto rekreacyjnie i rozpoznawczo. Więcej łowiła wtedy rodzina, ja raczej zajmowałem się nadzorem. Jeśli ktoś chciałby wrócić do tej relacji może kliknąć tutaj. Podczas powtórnej wizyty na tym bardzo urokliwym akwenie, chciałem sprawdzić nowy rodzaj pelletów i przynęt oraz jaki to będzie miało wpływ na ryby. Oczywiście nie liczyłem na nic innego oprócz karpia w rozmiarze świątecznego podrostka. Jestem typem, którego cieszy każdy rodzaj wędkarstwa nawet połów wydawałoby się łatwych dwukilogramowych karpi. Uwierzcie na słowo, że takie ryby też potrafią nauczyć pokory. Nie muszę chyba dodawać, że takie łowienie daje możliwości testowania różnych wariantów, włącznie z technikami łowienia. Przyznam, że w tym dniu chciałem zwyczajnie poćwiczyć utrzymanie ryby. Oczywiście najpierw moich milusińskich musiałem w łowisko zwabić, ale wierzyłem, że do moich pelletów karpie przypłyną bez problemu.
Niestety synoptycy zapowiadali nawałnice i burze już koło południa. Musiałem więc się spieszyć, aby zdążyć przed gradobiciem z piorunami. Wieść o pogodzie rozniosła się chyba wśród braci wędkarskiej, bo oprócz mnie na łowisku praktycznie nie było nikogo, nie licząc kilku wędkarzy, którzy pojawili się dosłownie na chwilę. Na pewno skwar i duchota panująca już od rana pozytywnie na żerowanie ryb nie wpływała, ale korzystając z tego, że byłem na łowisku sam szanse zostały raczej wyrównane.
Orzech tygrysi od Professa
Pellety dopaliłem winnerowskim boosterem o zapachu muszli.
Tym razem do kuwetki powędrowały dwa rodzaje pelletu. Testowany przeze mnie od tego roku orzech tygrysi od firmy Profess oraz winnerowski halibut. Ten pierwszy dał mi ostatnio sporą ilość leszczyków na podobnej wielkościowo, ale zupełnie innej jeśli chodzi o rybostan wodzie. Drugi pellet z kolei stosuję kolejny sezon jako mój tak zwany pewniak. Do takich zanętowych rarytasów karpie musiały przypłynąć na pewno. Jeśli chodzi o przynęty postawiłem na białe robaki. Przypuszczałem, że opatrzone duże pellety przynętowe, na które łowią odwiedzający łowisko wędkarze po prostu mogły się rybom przejeść. Ruchliwy „białas” nie raz ratował mi skórę i liczyłem, że teraz pozwoli mi równie dobrze połowić.
20 gramowe podajniki w zupełności wystarczą na tak płytkie łowisko.
Początek wędkowania wyglądał bardzo dobrze. Niemal od razu nastąpiło branie a na macie pojawił się pierwszy karpik. Potem szczytówkę przygiął mały linek. To spora niespodzianka, bo w łowisku ryby te są rzadkością. Około godziny ósmej woda ożyła na dobre a ryby znęciły się w łowisku. Brania nie były atomowe, ale karpiki smakowały się w białych robakach. Te kilka godzin dało mi sporo frajdy. Fajne brania, mnóstwo holi i radość z wypuszczania żywotnych cyprinusów. Tak w skrócie mogę podsumować tę wyprawę. Co prawda, żaden rekordowy okaz na macie się nie znalazł, ale wiedziałem co w wodzie pływa i z jakiej wielkości karpiami będę się mierzył. Teraz czeka mnie przerwa od drgającej szczytówki i powrót do wyczynowego spławika. O tym jednak wkrótce.
W łowisku pływa tylko jeden karpiowy rocznik.
Do zobaczenia następnym razem.
Tekst i foto: Marcin Cieślak