Jak wiecie, w tym sezonie rozpocząłem wędkowanie zestawem skróconym. Do tej pory łowiłem tylko na wodzie stojącej, a rzeka to wciąż dla mnie niezgłębiona tajemnica. Na tydzień przed kolejną edycją zawodów z cyklu „Puchar Mazowsze Wędkuje”, które odbędą się na warszawskiej Wiśle postanowiłem zabrać tyczkę nad rzekę. Wiadomo zawody to nie teren do nauki podstaw, choć i tak w pewnym sensie tak będzie, bo co może człowiek powiedzieć po jednym 3 godzinnym przetarciu? Na pewno nie to, że zgłębił tajemnicę, którą odkrywa się latami.
Są pewnie tacy, którzy powiedzą, „Nie potrafisz, nie pchaj się na afisz” ! Wiadomo, że nie o to jednak w tym wszystkim chodzi. Liczy się integracja, miło spędzony czas, a jak przy okazji uda się powalczyć i coś ugrać to dobrze. Jeśli jednak można coś zrobić, żeby dać sobie szansę, trzeba próbować. O tym właśnie ta krótka relacja z przydługim wstępem.
Na poligon doświadczalny nie wybrałem nieco przewrotnie „Spójni”, a Narew w Okuninie.
Warszawska Wisła jako trudne technicznie łowisko na pierwszy wypad nie była w mojej ocenie dobrym miejscem. Nie chodziło wszak o trening przed konkretną imprezą, a nauczenie się w ogóle pływania lizakami, gruntowania żabką i złowieniu czegokolwiek, żeby dopasować naciąg w topach itp. Mając w pamięci moją ubiegłoroczną wyprawę z feederem pomyślałem, że zanim nauczę się czegokolwiek na „Spójni”, to już zdążę porwać wszystko co mam i wrócić do domu zniesmaczony;) Dodatkowym minusem tego wypadu, było to, że z różnych powodów nie udało mi się namówić nikogo na to rzeczne łowienie. Wiadomo wszak, że świat rozwija się na zasadzie podglądactwa i ciężko samemu na bieżąco korygować swoje błędy.
Na łowisku przywitał mnie las gruntówek….Wędziska postawione na sztorc w liczbie chyba kilkuset zacieniały niemal brzegi. Namioty, grille i ogniska, to wszystko mijałem jadąc wzdłuż brzegu w kierunku tej jednej ostatniej miejscówki będącej w zasięgu dojazdu autem. Zjawisko to ma jednak swoje pozytywy. Zawsze jak niedzielnych wędkarzy nad brzegami masa to znak, że ryba się ruszyła. Niestety już podczas rozstawiania ta teoria sama się obaliła bo zewsząd słychać było głośną wymianę opinii pomiędzy kolejnymi obozowiskami.
– U was się coś ruszyyyyłoooo?
– Nieeee, nic od rana nawet puknięciaaaa !!!
… i tak kilka razy.
Wstępne gruntowanie pokazało, że mam na łowisku równe dno z małą górką. Nie znalazłem w zasięgu 11 metra żadnej większej naturalnej przeszkody. Pojawiły się jedynie małże.
Zanętę położyłem tak, by obmywający kule nurt wypłukiwał drobinki które osiądą na stoku. Górka niestety była bardzo mała, różnica to około 5 cm. Przekrój łowiska prezentował się mniej więcej tak:
Ustawiłem kombajn tak żeby móc rozpoczynać spływ jakieś 2-3 metry powyżej kul i w jednocześnie takiej odległości od drzewa, żeby w razie czegoś konkretnego na kiju mieć zapas dystansu.
Po rozłożeniu stanowiska zabrałem się za przygotowanie zanęty. Przygotowałem około 7 kilogramów gliny oraz 2 kilo zanęty rzecznej. Do zanęty trafiło jeszcze pół puszki kukurydzy, trochę mrożonych białych oraz parzona pinka i białe robaki. Te ostatnie zalane wydawało się wrzątkiem z termosu nie chciały się jednak sparzyć i duża część robaków wciąż żyła. Do wiadra trafiło też pieczywo fluo i trochę płatków. Całość dokleiłem pół kilogramem bentonitu, z tym, że 2/3 mieszanki przeznaczonej na wstępne nęcenie dokleiłem mocniej, a resztę słabiej, aby szybko ściągnąć rybę.
Do pływania przygotowałem trzy zestawy 6 gr, 10 gr i 17 gr. Jak się później okazało, większość ryb złowiłem pływając dość szybko 10 gramowym lizakiem.
Przed samym nęceniem jeszcze zastanowiłem się przez chwilę czy nie przesunąć się możliwie jak najdalej w lewo, bo okazało się, że moje łowisko w okolicy drzewa to także łowisko całkiem niezłego bolenia, który co kilka minut dawał znać o sobie. Około 8:30 rozpocząłem jednak łowienie z nadzieją, że obaj się zmieścimy w tym samym oczku. Już po kilku minutach, mogłem pochwalić się pierwszą, całkiem niezłą płocią z rzecznego nurtu.
Niestety obok radości z brań, pojawił się element stresu. Ustawiłem kombajn zbyt blisko krańca piaszczystego brzegu, a okazało się, że Narew jak każda niewiasta ma swoje wahania. Podczas tych trzech godzin woda poszła w górę chyba o 30 cm, a ja 3 razy przestawiałem kombajn ze strachu przed wodowaniem. Co kilkanaście minut, duży fragment brzegu lądował z pluskiem w rzece.
Skończyło się, na tym, że założyłem 9 element na tyczkę, żeby nie stracić kontaktu z nęconym pasem wody. Dodatkowo bardzo często trzeba było korzystać z usług żabki aby dostosować zestaw do zmieniającego się gruntu.
Po półtorej godziny łowienia i nie zważając na moje starania brania ucichły zupełnie i tylko ukleja co jakiś czas przytapiała dysk. Nie wiem, czy to ogólna tendencja „nieżerowania” ryby na tym odcinku czy też tylko i wyłącznie nieumiejętne, zbyt słabe doklejenie kul oraz inne moje błędy, które sprawiły, że razem z boleniem do końca treningu łowiliśmy tylko ukleje.
Skończyło się na kilkunastu płotkach, krąpiku i wszędobylskich uklejkach.
Wypad pomimo tego, że kokosów nie było uważam za udany, bo w końcu mogłem po prawie 3 tygodniach znowu wyruszyć na ryby i dowiedzieć się cokolwiek o rzecznym łowieniu na zestaw skrócony. Na razie niewiele, ale od czegoś trzeba zacząć:)
Zachęcam do wyrażania swoich opinii i wskazywania, pewnie niezwykle licznych błędów.
Wodom Cześć .
Tekst i Foto :
Tomek ”sircula” Sikorski