W tym roku pogoda zafundowała rybom pomieszanie z poplątaniem. A jeśli dołożymy do tego utrzymujące się długo, wysokie stany wód nie powinniśmy się dziwić, że wszystko w podwodnym świecie jest mocno przesunięte w czasie. Ryby później kończą tarło. Ba, niektóre dopiero tarło zaczynają, mimo iż w poprzednim roku, o tej porze były już dawno po „zalotach”. Nawet w obrębie jednego gatunku część egzemplarzy leczy już rany po amorach, a inna część dopiero szykuje się do rybich godów. Jedną z takich ryb jest narwiański krąp. Co prawda ryby te przystępują do tarła już od kwietnia, ale w tym roku duża część rzecznych „krąpasów” dopiero teraz będzie się trzeć. Szczegóły wyjaśnię za moment…
Miejsce naszej wędkarskiej wyprawy.
Podczas tej rzecznej wyprawy towarzyszem broni był znakomity kolega, reprezentant błońskiej dziewiątki Tomek Urbański. Tomek dawno nie zmagał się z rzecznym nurtem i bardzo chętnie chciał przypomnieć sobie metodę skróconego zestawu na dużej rzece. Po przyjechaniu na miejsce, spora ilość miejsc była już zajęta. Na szczęście stanowiska, tam gdzie ostróg nie ma, blisko głównego koryta rzeki były wolne. Mimo, iż stan wody w Narwi odrobinę się obniżył, nadal niskim bym go nie nazwał. Grunt na 12 metrach wynosił ponad 2,5 metra, a uciąg oscylował w granicach 20 gram. Na moje grzebienie powędrowały topy uzbrojone w spławiki 11, 13 gram do szybszego pływania oraz 21 gram do tradycyjnej, wolnej przepływanki. Postanowiłem sięgnąć po listki robione przez Darka Ciechańskiego, czyli popularne Vimby. Tomek większość czasu łowił lizakami od „Jacka M”, o wyporności ponad 20 gram. Jak sam potem stwierdził, najlepiej łowiło mu się zestawem 23 gramowym.
Wiem, że obecnie nad rzeką panuje trudny czas dla wszystkich wędkarzy, bo ryby nie biorą wyśmienicie. Ostatni mój wypad nad Narew przyniósł mi zatrzęsienie jelcy. Bałem się, że tym razem może być podobnie. Po wytypowaniu stanowisk, rozpoczęliśmy przygotowanie gliny i zanęty. Do mojego kotła trafiło 8 kilogramów rzecznej gliny River leam od Gliny Natura. Zanętę stanowiła mieszanka płociowa i leszczowa firmy Goldfish.
River Leam od Gliny Natura. Tym razem do kotła trafiły cztery paczki.
Całość trochę na przekór dopaliłem wanilią z cynamonem, który jest ulubionym dodatkiem płociowym. Obowiązkowo do zanęty trafiła też bułeczka fluo. Mięsną okrasę stanowiło około 250 ml mrożonego białego robaka i około 100 ml kastera. Zanętę tradycyjnie podzieliłem na dwie części. Pierwsze, mocno zabetonowane kule miały powolutku się wymywać i cały czas przyciągać ryby. Drugie bardziej plastyczne, ponieważ doklejone liant a collerem miały wymywać się dużo szybciej.
Leszczowy Goldfish to grubo mielona zanęta.
Tym razem „egzotycznego leszcza” złamałem wanilią z cynamonem.
Atraktor brasemowy posłużył do dopalenia drugiej części zanęty.
Taka ilość grubych ziaren w zanęcie to idealne rzeczne rozwiązanie.
Tomek do około 8 kilogramów gliny dołożył 4 kilogramy zanęty leszczowej od Goldfisha. Mieszankę dopalił brasemem i pieczywkiem fluo. Obowiązkowo do zanęty dołożył mięsną okrasę w postaci mrożonej pinki i białego, oraz odrobiny kastera. Na wstępne nęcenie przygotowaliśmy po około 20 kul.
Tomek postanowił użyć 4 kilogramów zanęty.
Po zbombardowaniu wody przyszedł czas na łowienie. Tym razem, co się bardzo rzadko zdarza w tym miejscu, pogoda była wręcz wymarzona do łowienia. Umiarkowany wiatr, a momentami flauta zamieniająca się w lekkie podmuchy dawały komfort. Niebo bez chmurki i ponad 20 stopniowa temperatura dopełniały całości. Muszę przyznać, że łowiło się naprawdę bardzo przyjemnie. Pierwsze „wypuszczenie lizaka” przyniosło ukleje. Ukleje to zmora rzecznej tyczki. Owszem łowienie srebrnych rybek ma swój urok, ale podczas typowego uklejowania krótkim batem, a nie podczas łowienia tak ciężkimi zestawami pełną wędką. Na szczęście ukleje szybko przepadły, a do stołu zaczęły przychodzić inne gatunki ryb.
Głównym naszym celem miały być grube, rzeczne krąpie. Te bardzo sportowe rybki nie są wcale łatwymi przeciwnikami. Szybko zorientowaliśmy się, że część ryb nadal jest na tarle, a część ociekająca jeszcze mleczem chyba dopiero do niego przystępuje. Niektóre mocno pokaleczone osobniki były już natomiast wytarte. Ten czynnik wpłynął na ilość naszych brań i zachowanie ryb. Każdy krąp musiał być mocno wypracowany i „wypływany”. Czasami ryby przepadały na kilkanaście minut, aby wrócić, chwilę żerować i znowu uciec z łowiska. Na uwagę zasługuje też fakt, że w naszych łowiskach w ogóle nie złowiliśmy nawet jednej płoci. Od pewnego czasu widzę , że płoć robi się w tym miejscu coraz rzadsza. Jako gatunek eurytopowy powinno być odwrotnie. Natura jak widać jest nieprzewidywalna.
Jazik za sekundę odzyska wolność.
Oprócz niedużych jazi…
w łowisko wpływały małe klenie i certy.
Z niepewnych brań krapi i zaniku plotek skorzystały chętnie inne typowo rzeczne gatunki. Jeszcze nigdy podczas jednej wyprawy, z tego łowiska nie udało mi się złowić tak wielu gatunków. Certy, boleń, klenie, jazie. Wszystkie te gatunki momentami przejmowały łowisko. Do wymiaru było im jednak daleko. Śmiało mogę powiedzieć, że ryby te przeszkadzały nam podczas dobierania się do narwiańskich krąpi. Największy jazik miał 32 centymetry. Reszta ryb była znacznie mniejsza.
Tomek podczas rzecznego szukania krąpi.
Ryby bardzo wolno ustawiały się w kulach.
Tym razem na haczyku melduje się mała certa.
Łowienie krąpi okazało się nie lada trudnym wyzwaniem. Mam nadzieję, że za kilkanaście dni wszystkie ryby będą już po tarle i będzie można nałowić się do syta. Oczywiście prezentowane krąpie po szybkiej sesji odzyskały wolność. Rzeczny sezon dopiero się rozpoczyna, dlatego spodziewajcie się większej ilości wpisów z narwiańskich i wiślanych przygód na łamach naszej strony.
Wypracowane krąpie.
Tekst i foto: Marcin Cieślak, foto: Tomek Urbański.