Przyznam szczerze, że wiosna nad Wisłą należała do udanych. Połowiłem sporo ładnych leszczy, dlatego jadąc nad Odrę leszcze były dla mnie absolutnym minimum. Oczywiście brzany są jeszcze w okresie ochronnym, dlatego tych ryb nie brałem pod uwagę a skupiłem się na kleniach lub jaziach. Echa niosły, ze nad Odrę jednak zbyt wiele się nie dzieje, dlatego odpuściłem klatki i ostrogi a skupiłem się na kanale z szybkim nurtem. Tu teraz podobno powinny być ryby. Podwrocławski kanał Odry odwiedzaliśmy już w latach poprzednich. Łowisko to trudne, ale przy odpowiednim podejściu do tematu można tu solidnie się wyłowić.
Rzut oka na podrocławski kanał Odry.
Po przyjechaniu na miejsce zauważyłem, że woda jest jednak trochę podniesiona i gna jak oszalała. Poprzednim razem 100 gramowy koszyk stał stabilnie, tym razem 120 gramowy koszyk z kolcami stawał, ale tylko na określonej odległości. Musiałem łowić blisko. Postawiłem dokładnie na 21 metr. Łowisko odpowiednio zasypałem walkami gliny z mocno sklejonymi robakami, a do koszyczka pakowałem czystą spożywkę z miksem żywych i martwych robaków. Zanęta była silnie zmelasowana i doklejona dlatego nawet żywe robaki potrzebowały kilku dobrych minut aby uwolnić się z koszyczka. Dłuższe przetrzymywanie zestawów w wodzie i tak mijało się z celem ponieważ okoliczne drzewa pyliły tak mocno, że co chwilę moje żyłki oblepiały się mazią. Skubanie żyłek co kilka minut to męczące zajęcie.
Słodka leszczowa zanęta oraz kukurydziana zanęta Profess. Mój odrzański miks na tutejsze ryby.
Gruba frakcja zanęty – tu nie ma miękkiej gry.
Złote i jakże piękne leszcze.
Czekała mnie ciężka i mozolna orka. Bardzo często pracowałem kijami aż w końcu doczekałem się brań. Dokładnie szczytówki zaczęły grać ulubione melodię po około 3 godzinach. Ale jak już się odpaliły było co robić praktycznie non stop. Pierwsze do stołu przyszły leszcze. Piękne, złote łopaty kosztowały się w białych i czerwonych robakach. Po kilku wyjętych rybach łowisko zaczęło darzyć drobniejszymi rybami. Płotki, krąpie i malutkie brzanki momentami mocno przeszkadzały w oczekiwaniu na grubszą rybę. Kiedy wydawało się, że nic ciekawego już się nie wydarzy, zanętę dopaliłem znaczną ilością pieczywa fluo i kolorowej pinki. Zszedłem też na lżejszy koszyczek bez kolców. Zestaw wolno przesuwał się i klinował między kamieniami. To było dobre posunięcie bo leszcze i tak przepadły, ale do stołu przyszły reofilne ryby. Co prawda pierwsze branie zmarnowałem i ryba się nie wcięła, ale drugie było już na tyle pewne, że zacinać nawet nie musiałem. Na haku zameldował się całkiem sympatyczny jaź, którego podczas holu pomyliłem z kleniem. Piękna ryba na zakończenie wyjazdu.
Przyjemny jaź.
Kolejna wypad w lipcu. Tym razem celem będą jeszcze inne ryby, ale o tym wkrótce.
Tekst i foto: Marcin Cieślak