Nie ma co lać wody. Liny to ryby, które nie często goszczą w naszych siatkach. Osobiście nie znam nikogo, kogo mógłbym z czystym sumieniem nazwać linowym specjalistą. Sam też dużo eksperymentuję i można śmiało rzec, uczę się linów. Późnowiosenne podchody na liny przypadły na koniec kwietnia. Wiedziałem, że woda już nieco cieplejsza, a zielone grubaski powinny mocniej pobierać pokarm. Wiem, że liny można zacząć łowić już pod koniec marca, ale w mojej okolicy ryby te wolą zdecydowanie porę późniejszą.
Tym razem postanowiłem spróbować dobrać się do „zielonych” methodą. Obecnie panuje methodowy szał, któremu przyznaję się bez bicia, sam też uległem. Nie mam stuprocentowych linowych pewniaków, dlatego postanowiłem skorzystać z nowego, mocno ryzykownego wariantu. Mieszanka, która powędrowała do podajników składała się z półtoramilimetrowego pelletu o smaku orzecha tygrysiego , oraz odrobiny, gotowej zanęty Specjal do methody od firmy CARPIO. Resztę mieszanki uzupełniły pellety o smaku waniliowym.
Mój methodowy miks
Ostatnio podczas łowienia na tym akwenie, dużo eksperymentuję i sprawdzam różne nowości. Tak było i tym razem. O ile z zanętami i pelletami lubię mocno pokombinować, to przynęty wolę mieć jednak sprawdzone. Na hak powędrowała więc pinka oraz kolorowe „białe” robaki. Robactwo od dłuższego czasu jest dla mnie niezawodną przynętą do methody i bez niego nie jadę nad wodę. Pisałem o tym już wielokrotnie w poprzednich feederowych wpisach.
Dwie pinki z bielasem i pierwszy linek melduje się w siatce podbieraka.
Do połowu przygotowałem dwa feedery o c.w do 70 gram. Ze względu na miotanie 30, a czasem i 40 gramowymi podajnikami lepiej nie przesadzać z finezją. Co ciekawe odpuściłem małe haczyki, których używanie doradzają często, autorzy poradników wędkarskich. Lin jeśli pobiera pokarm i żeruje, skusi się na przynętę podaną nawet na haku numer 10 czy 8. Jeśli nie bierze wcale, nie pomogą haki rzędu 18 czy 20. Co ważne, tym razem skupiłem się na lokalizacji. Podajniki z pelletem wędrowały blisko brzegu, na płytszy blat, gdzie obserwowałem żery i spławy ryb. Tam właśnie kręciły się liny!
Na pierwsze branie musiałem odrobinę poczekać. Delikatne podrygiwania drgającej szczytówki świadczyły, że w łowisku kręcą się jakieś ryby. Branie lina jest charakterystyczne, bo zawsze po potężnym „strzale” prostuje szczytówkę. Wtedy tnę w ciemno! W moim łowisku trudno jest wyselekcjonować zielone prosiaczki, dlatego oprócz linów z wody udało się wyjąć kilka płotek i karasi. Tymi rybami nie byłem jednak zainteresowany, więc darowałem im udział w sesji fotograficznej.
Ślady po zębach na boku ryby świadczą, że w łowisku mieszkają duże drapieżniki.
Linowy wypad chyba się udał. Nie było większych sztuk, ale jak mawia mój znajomy – lepszy lin niż nic. Do następnego!
Tekst i foto: Marcin Cieślak
Foto: Tomek Sikorski