Dawno nie wędkowaliśmy całą ekipą. Nawał obowiązków, praca, sprawy rodzinne, niemal zawsze któremuś z naszej paczki krzyżowały plany. Tym razem jednak termin był dogodny dla wszystkich. Dodatkowo dołączył do nas Adam Niemiec, który postanowił potrenować rzecznego feedera przed zbliżającymi się Mistrzostwami Polski. Wypad traktowaliśmy raczej rekreacyjnie, ale po cichu liczyliśmy na dużą ilość brań i jakieś lepsze ryby.
Rzut oka na królową polskich rzek.
Ostatnio zaliczyłem dwa wypady w pobliżu Zakroczymia, gdzie udało mi się dobrać do leszczy z zakrzaczonej opaski. Przeczytacie o tym niebawem w kolejnych relacjach. Tym razem ze względu na ograniczoną ilość miejscówek musieliśmy zmienić nieco plany i udać się tam gdzie logistycznie, nasza wyprawa miałaby sens. Chodziło o zwyczajne pomieszczenie się nad wodą, zachowanie odległości i nie tachanie sprzętu, wiader i całego ekwipunku kilometrami. Miejsce jakie wybraliśmy to okolice wiślanego mostu Obrońców Modlina 1939 roku. Z lewej strony mostu na mocno zamulonej opasce usiadł Adam z Tomkiem a ja z Piotrkiem wytypowaliśmy stanowiska bliżej mostu. Wszyscy mieliśmy w zasięgu rynnę, okolice rafki. Zabrakło co prawda lubianego przez ryby prądu wstecznego, który czasem odbija od rafy czy mikro ostrogi, ale i tak zapowiadało się ciekawie.
Okolice mostu. To tutaj spróbujemy się z rzeką.
Tomek już gotowy. Za moment zaczniemy łowienie.
Jeśli chodzi o mieszanki, wszyscy bazowaliśmy na własnych przemyśleniach ze wspólnym mianownikiem – zanęta była słodka i w kolorze stonowanego brązu. Można powiedzieć taki bezpieczny wariant na nieznaną wodę. Łowinie nie było już takie proste. Uciąg oscylował w granicy 70-80 gram, woda była dość mocno trącona i niosła bardzo dużo brudu. Kto łowi na Wiśle w okolicy stolicy wie, jak uciążliwe są nanosy, które co chwila czepiają się na żyłkę i plecionkę. Tym razem nie było inaczej. Każdy rzut wymagał w swoim następstwie czyszczenia linki. Momentami było to irytujące.
Adam na stanowisku.
Piotrek pokazuje zatopioną rafę.
Tym razem mam małą rybkę.
Adam prezentuje swój połów. W tym dniu ryb nie było dużo.
Ryby Tomka.
Mimo stosunkowo ciężkich warunków udało się nam wyjąć jakieś rybki. Rozmiar ich co prawda na kolana nie powalał, ale nie to w tym dniu było najważniejsze. Przeważnie łowiliśmy małe krąpiki. Przyłowem były płotki, babki, kleniki i sapki. Przed 10-tą żar i olbrzymie plagi komarów i meszek dały nam popalić na tyle, że postanowiliśmy zakończyć wędkowanie. Dużych ryb zabrakło, ale jak to mówią z pustego i Salomon nie naleje. Powędkowaliśmy, pośmialiśmy się, a i jakieś wnioski też udało się wyciągnąć. Na pewno powtórzymy wypad kiedy woda odsłoni najlepsze opaski i ostrogi. Oby więcej takich eskapad.
Tekst i foto: Marcin Cieślak
Foto: Tomek Sikorski, Piotr Leleniak