W poprzedniej relacji opowiedziałem pokrótce o mojej feederowej przygodzie, gdzie łowiłem z wiślanej opaski. Jak wspomniałem obok mnie łowił Piotrek, który postawił na szukanie rzecznych ryb zestawem skróconym. O tym, że tyczka to skuteczne narzędzie w tej miejscówce przekonałem się już kilkukrotnie. Zazwyczaj obławiałem przybrzeżną głęboką rynnę biegnącą w bezpośredniej bliskości głównego nurtu. Tym razem Piotrek miał obławiać niewielki napływ jednej z małych ostróg, którymi poprzedzielana jest wspomniana opaska.
Miodowy leszcz.
Mączka piernikowa. Fantastyczny dodatek nie tylko na leszcze.
Zanęty jakie trafiły do kotła to leszczowe zanęty od Goldfisha o smaku miodu. Tym samym Piotrek zachował panującą regułę, że tutejsze leszcze muszą mieć słodki „stół”. Do zanęty trafiło pieczywko fluo i mączka piernikowa. Po dokładnym nawilżeniu i przetarciu przez sito mieszanka trafiła do rzecznej gliny. Tej Piotrek użył dokładnie 8 kilogramów. W rozmowie padło kilka spostrzeżeń z poprzednich wypraw, dlatego szybko ustaliliśmy, żeby zanętę skleić maksymalną ilością bentonitu. Piotrek użył go aż 800 gram! Jak się potem okazało była to bardzo słuszna koncepcja. Całości dopełniła rozcieńczona melasa, którą mieszanka została nawilżona. W rozcieńczonej melasie mój kompan postanowił także namoczyć mrożone robaki. Ciekawostką jest fakt, że Piotrek w ogóle nie łowił na żywe przynęty. Na haczyk trafiały tylko mrożonki – białe lub kolorowe robaki, wcześniej topione w melasowym „sosie”.
Mrożone robaki zatopione w melasie. Idealna leszczowa przynęta i dodatek zanętowy.
Na wstępne nęcenie do wody trafiło 10 kul wielkości dużego grejpfruta. Wiedzieliśmy, że tutejsze ryby nie lubią donęcania, dlatego zanęta musiała zalegać w wodzie jak najdłużej. Celem miały być leszcze, a te przecież potrafią ryjkami rozbijać kule, stąd słuszna ilość kleju. Ryby musiały zwyczajnie się „napocić”, aby wyjadać smaczne kąski z zabetonowanych gał.
10 tej wielkości kul powędrowało do wody na wstępne nęcenie.
Świt nad Wisłą.
Pierwsze branie…
hol….
Ranny leszczyk
Małe klenie również korzystały ze stołówki.
Ryby pojawiły się w łowisku po około 10 minutach. Lekkie zestawy od razu przyniosły małe certy i prawie wymiarowe klenie. Skoro mowa o zestawach Piotrek rozłożył trzy topy, na które powędrowały lizaki 8 , 18 i 22 gramowe. Najwięcej leszczy wzięło na najcięższy zestaw z wolnego dryfu i mocnego przytrzymania zestawu. Ciekawi fakt, że Piotrek prawie w ogóle nie łowił krąpi. Były za to klenie, leszcze i płocie. Łowisko odwiedzały także duże ryby, które zwyczajnie wygrywały walkę. Wentyl 1,4 mm wyjeżdżał do końca, po czym ryba wyrywała sobie haczyk z pyska, lub strzelał przypon. Sprawiało to wrażenie jakby ryby w ogóle nie zdawały sobie sprawy, że są holowane na wędce. Mimo to cieszył fakt, że leszcze, na które tu przyjechaliśmy były i brały. O łowieniu straconych okazów pomyślimy następnym razem.
kolejne branie….
ostatnia faza holu…
i kolejny wiślany leszcz pozuje przed obiektywem aparatu.
Jeśli pogoda się utrzyma na pewno jeszcze raz zajrzymy nad wiślaną opaskę. Przed nami czas dużych leszczy.
Wodom cześć.
Wynik Piotrka.
Połów tradycyjnie trafia z powrotem do wody.
Tekst i foto: Marcin Cieślak