Ostatnio, nad głowami mamy pogodowe ruchy. Z nieba albo na przemian leje lub kropi, a jeśli gdzieś choć na chwilę przebije się słoneczko, to zaraz o sobie przypomina wiatr. W dniu mojego wędkowania było dokładnie tak samo. Przyznam szczerze, że gdyby nie silny wiatr pewnie zostawiłbym pickery w domu i wziął w garść pokrowiec z tyczką. Dobre pół sezonu nie trzymałem długiej wędki w ręku, więc w teorii chciałem pojechać i zaliczyć pierwszy w tym sezonie wypad z zestawem skróconym. Co innego chcieć, a co innego móc. Ranne podmuchy dosadnie oznajmiły mi, że w tym dniu łowienie tyczką nie będzie komfortowe. Na wiosenne i kapryśne ryby z tak płytkiego łowiska wędkę należy trzymać w bezruchu. Każde bujanie kijem nad głowami ryb powoduje często całkowity zanik brak. Łowisko jest płytkie z dosłownie metrową wodą. Z uwagi na wspomniane warunki tyczka poszła w odstawkę, bynajmniej na razie, a ja sięgnąłem kolejny raz po drgające szczytówki.
Zanęty na dziś.
Tym razem delikatnego pickera uzbroiłem w szczytówkę pół uncjową. Zestaw na adapterze z koszykiem wieńczył przypon 0,10 z ownerowską 16stką. O gramaturach koszyków nie będę się rozpisywał ponieważ zmieniałem je podczas łowienia, aby mimo zrywających się podmuchów, swobodnie dorzucić w miejsce nęcenia i łowienia.
Kilka mieszanek i kilka wariantów na kapryśne ryby.
Do moich wiader trafiły zanęty od Meusa. Feederową mieszankę przyciemniłem i zubożyłem ziemią jako wariant numer jeden. Drugą opcją była mieszanka leszczowa złamana fajnym zapachem „white worm” z method mixa. Tej opcji nie przyciemniałem. Był to mój najśmielszy i ryzykowny wariant na wypadek gdyby woda zawiodła. Miałem też zamrożone 100 gram dżokersa i tyle samo ochotki, oraz pinki. Całość wymieszałem z ziemią bełchatowską. Miała to być moja baza, z którą będę mieszał w koszyczku którąś z zanęt i podawał rybom w łowisko.
Ta rybka prawie zabrała wędkę.
Na początku nie nęciłem wstępnie, Chciałem podobnie jak poprzednim razem znęcać rybę stopniowo posyłając koszyczek co 5 góra 10 minut w łowisko w ten sam „zaklipsowany” punkt. Tym razem brań jednak nie było. Odpaliłem więc wędkę do nęcenia wstępnego. Po posłaniu w łowisko 10 dużych koszyczków różnego towaru, przyszedł czas na łowienie. Pierwsze branie było atomowe, ale zaciąłem na pusto. Tak naprawdę w tym dniu kilka razy „przestrzeliłem” brania. Wiatr i odbijające się od wody promienie słońca były na tyle uprzykrzające, że nie mogłem czasem się wciąć. W końcu ryba przygięła szczytówkę podobnie jak robią to cyprinusy. Na tym łowisku takie pewne brania to rzadkość, ale w tym dniu było inaczej. Co jakiś czas notowałem pewne i mocne branie. Zabrało też drobnych rybek. Na konto wpadła za to przyzwoita wzdręga, płoć oraz leszczyki.
Zalew dopiero budzi się do życia i jeszcze na prawdziwe ryby trzeba odrobinę poczekać. Robi się coraz cieplej, więc czas przypomnieć sobie o spławiku i wyjąć z szafy kije do methody. O tym jednak przeczytacie wkrótce.
Wodom cześć.
Tekst i foto: Marcin Cieślak