Znane przysłowie głosi, że jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Święte to słowa. Jeśli chcesz łowić na lodzie, a blisko domu masz co najwyżej kilkucentymetrową warstwę śryżu, wyjścia nie ma. Nie ważne że daleko. Po prostu wsiadasz i jedziesz, albo nie masz wcale. Brak pewnego lodu w mojej okolicy, wygonił mnie i kompanów prawie 300 kilometrów na jedno z jezior w okolicy Rucianego-Nidy. Wieść niosła, że jezioro „żyje” i pewnie bierze średni leszcz. Taki impuls był dla nas wystarczający. Razem z redakcyjnym Pawłem, Piotrkiem, którego możecie zobaczyć w kilku naszych wpisach oraz Danielem wyjechaliśmy nad wodę w środku nocy. Woleliśmy spokojnie i bez niespodzianek dojechać bezpiecznie na miejsce, dlatego daliśmy sobie dobrą godzinkę zapasu. Z resztą koncepcja była słuszna bo momentami marznący deszcz utrudniał normalną jazdę i wymagał zdjęcia nogi z pedału gazu. Nad brzegiem jeziora zameldowaliśmy się o świcie. Szybka kawa, przebieranie w kombinezony i rozpoczynamy pierwsze odwierty.
Nad wodą tłumy…
Wędkowanie w odwilż. Śniegu zaraz nie będzie.
Zaraz zaczynamy.
Lód jest gruby. Pewne 13 cm pozwala śmiało chodzić. Nad wodą nie jesteśmy sami. Spora ilość wędkarzy świadczy, że ryba faktycznie bierze. Nęcenie miejscowych jest proste i zdaje się nijak nie odnosić do teorii klasycznego wędkarstwa podlodowego. Nikogo nad wodą nie dziwią wiaderka pełne makaronu, łubinu czy pęczaku. Tylko taka zanęta w teorii miejscowych jest w stanie wyeliminować brania drobnicy i przyprowadzić nieco większe ryby. My podeszliśmy nieco inaczej i postawiliśmy na wariant nieco bezpieczniejszy, ale ze sporą ilością robactwa w postaci dżokersa i pinki. Mało tego teraz możemy chyba żałować, że nie pomyśleliśmy o jeszcze grubszym kalibrze przynęt np: kasterze lub białym robaku.
Hol …
i jest pierwszy chlapak.
Na ochotkę podaną na obojętnie jakiej mormyszce zaraz meldował się mały leszczyk, krąp, płotka, jazgarz lub okoń. Wielkością ryby nie były kolosami, ale pozwoliły nam skutecznie potrenować tempo oraz przypomnieć sobie jak wygląda branie na kiwoku. Było to dla nas pierwsze, podlodowe wędkowanie w tym roku. Oby nie ostatnie! Po tym jak każdy się wyłowił mogliśmy na spokojnie pomyśleć o selekcji. Postanowiliśmy zwiększyć jeszcze bardziej ilość robactwa podawanego w przeręble.
Kolejny leszczyk. Daniel złowił ich kilkanaście.
Prezentacja leszczyków. Zdjęcie i do wody.
A może dublet…?!
Zabieg zaczynał skutkować bo u Daniela pojawiły się pierwsze, średnie leszcze. Potem swoje sztuki łowił także Paweł i Piotrek. Ja też się doczekałem. Ryb było dużo. Po zmianie miejsc leszczyki nadal pobierały przynęty i kręciły się w okolicy. Najwięcej leszczy padło łupem Daniela. Złowił ich na pewno kilkanaście. Wszystkie w przedziale 400- 800 gram. Około 10 leszczy wyjął Piotrek. Oczywiście ryby miały podobną wielkość i okazami nazwać ich nie mogliśmy. Nie to było jednak istotne. Ryby brały i to było dla nas najważniejsze. Tak czy siak hol „chlapaka” z 12 metra na delikatnej wędce to niesamowita i niezapomniana frajda. Co ciekawe wszystkie ryby złowiliśmy z tak zwanego „leżaka”. Prowokacja mormyszką wabiła krąpie lub inny mniejszy białoryb. Leszczyki należało wyczekać. Jako ciekawostkę dodam, że brania były zdecydowanie lepsze gdy na haczyku oprócz kilku ochotek znajdowały się pinki. Oczywiście bywały też momenty, że na kilka pinek spoczywających na dnie przywalił krąp zamiast leszcza. Dla mnie osobiście był to spory szok. Na moich, pobliskich związkowych łowiskach wędkowanie na lodzie wiąże się z mega dużą finezją, malutkimi mormyszkami i sztandarową ochotką na haczyku. Tutaj 5, 10 a nawet 15 gramowa duża mormyszka to norma, Do tego pajda robaków na haczyku.
A tutaj ciekawostka. Ryba po wyciągnięciu miała zdeformowany ogon. Pamiętam, że kiedyś łowiłem ryby z takimi ogonami zarażone ligulą. Jeśli ktoś wie co może powodować takie deformacje, prosimy o kontakt.
Takie widoki często cieszyły nasze oczy.
Na co wzięła ta mała ryba?
3 pinki , pęczek ochotek podane na dużej żółtej mormyszce.
Kolejny krąpik na pinki i ochotkę. Rozmiar mormyszki też raczej słuszny.
Po epizodzie z leszczykami ruszyliśmy w pobliże trzcinowisk na znacznie płytszą wodę. Chłopaki wzięli wędki uzbrojone w okoniowe blaszki podlodowe, a ja chciałem poszukać garbusków prowokacją mormyszki. Już w pierwszym spuszczeniu przynęty mam potężne branie. Niestety spory okoń spina się tuż pod pokrywą lodu. Oczywiście doławiam potem kilkanaście sztuk, ale wątpię czy któryś z garbików przekroczył 20 cm. Momentami w przeręblach zaroiło się również od płotek. Tak naprawdę to tylko pokazuje jak olbrzymi potencjał ma łowisko oraz, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Przyzwoitego okonia na blaszkę z nieco ponad metrowej wody wyławia Piotrek. Daniel też kusi garbusa, ale jest zdecydowanie mniejszy.
Okoń na blaszkę.
Zdjęcie z humorem.
Takich okoni było najwięcej.
Sporo miłych akcentów, mnóstwo brań i duże ilości ryb. Tak zapamiętamy ten wypad. Na koniec dodam, że wędkowaliśmy w odwilż w prawie bezwietrznych warunkach. Tylko momentami zefir dmuchnął mocniej a z nieba pokropiło. Nie mogło to jednak popsuć nam humorów. To był wspaniały, wędkarski dzień. Jeśli mróz powróci, znów będziecie mogli poczytać o jakiejś podlodowej eskapadzie.
Do następnego…
Tekst i foto: Marcin Cieślak
Foto: Paweł Cieślak.