Coraz częściej podczas startów w zawodach pomimo sporej liczby drobnicy w siatce, brakuje tej jednej większej sztuki, aby liczyć się w walce o najwyższe lokaty. Nieważna jest w tym wypadku metoda wędkowania. Czy to tyczka czy match, trzeba zapunktować, czymś co widać z daleka:) Postawienie na grube ryby w naszych wodach to jednak ryzyko, które często się opłaca, ale potrafi też sprawić, że zgasimy przysłowiowe światło.
Gdzie jest sposób i czy jest kompromis? Już rok temu szukałem sposobu na leszcze. Wtedy go znalazłem, o czym możecie przeczytać w tym miejscu, a później od razu wygrałem zawody ryzykując dość mocno. Postaram się sprawdzić, czy tym razem również się uda i czy zaprzestanie odważniejszej później taktyki było błędem.
Tego dnia wiatr nie pomagał w wędkowaniu.
Wieści z nad wody były różne. Jakiś czas temu naszą kołową wodę zarybiono niewielkim karpiem. Marcin, który wędkował niedługo po jej otwarciu nie mógł opędzić się od niewielkich karpików, o czym możecie sobie przypomnieć w tej relacji. Trochę narzekał, bo przeszkadzały mu w dobraniu się do leszczy. Ja nie byłem sceptycznie nastawiony. Przygotowałem się na co najmniej średnie rybki z tyczki i jeśli karpiki mi wejdą, to będę miał radochę z holu ich na delikatnym zestawie. Taka umiejętność i później zachowanie spokoju podczas zawodów będzie procentować gdy pośród drobnicy na haku zawiśnie ta jedna ryba, która nam zrobi różnicę. Idealny poligon doświadczalny dla tyczkarza. Miałem nadzieję jednak, że prócz prawie pewnych karpików skuszę leszcze, liny czy nawet płocie, ale te dorodne – wyselekcjonowane.
Usiadłem w przeciętnym miejscu. Ani złym, ani dobrym. W miarę blisko auta, bo za kilka godzin nad moją głową wedle wszelkich prognoz miała pojawić się burza. Gruntowanie wskazało ok 80 cm słupa wody. Jak widać na załączonych obrazkach, trzciny nad glinianką były mocno smagane wiatrem i utrzymanie w łowisku pełnej tyczki graniczyło by z cudem. Ba! Jak się później okazało 11-tkę wiatr często próbował wyrwać mi z ręki .
….
…………
…Ten spontaniczny wypad na wariata miał swoje wady, ale o tym za chwile. Najpierw pozytywy. Do wędkowania przygotowałem kilogram świetnej leszczowej zanęty Stynka, produkowanej przez wybitnego wędkarza Tomasza Iwanowskiego. Bardzo naturalny zapach mieszanki, piękny kolor i odpowiednia frakcja wydaje się idealnie wpasowywać w cel mojej wyprawy. Niestety okazało się, że zawaliłem jeśli chodzi o jasną glinę, która z pewnością pomogła by w selekcji i wyeliminowała niemal zupełnie drobnicę z łowiska. Nie było jednak jasnego towaru w mojej spiżarni, więc do kotła trafiła mieszanka ziemi, oraz double leama Górka. W sumie 6 kilogramów. Towar ogólnie chcąc, nie chcąc po połączeniu z zanętą wyszedł ciemny! Postarałem się jednak odpowiednio, aby nie pracował i nie nęcił drobnicy.
Drugim minusem było to, że posiadałem śladową ilość jokersa( ok 150 gram). W tym miejscu już niektórzy z Was się uśmiechają i pukają w czoło, gdzie z taką ilością mięsa na leszcze? Na zawodach byłby problem, bo konkurencja nie śpi. Tym razem jednak wędkarzy było niewielu. Posiłkowałem się więc sporą ilością ochotki hakowej, która mi została z zawodów. O ile jokers był mizernej jakości, o tyle ochotka w dobrej formie trafiła także do zanęty.
Połowę mieszanki glin, czyli 3 kilogramy, połączyłem z kilogramem zawodniczego leszcza Stynki i przesiałem przez drobne sito. To wszystko poszło na początek. Zrobiłem także 3 małe kuleczki z dużą ilością bentonitu. Tak aby w przypadku wejścia większych ryb miały się z czym pobawić . Reszta została na donęcanie z kubeczka. Zaplanowałem podawanie bardzo małych porcji, ale często. Jeśli wejdą jakieś leszczyki, czy linki to po każdej rybie postanowiłem dać kulkę wielkości orzecha włoskiego. Wstępne nęcenie na wspomnianych, wygranych przeze mnie zawodach pokazało, że pomiędzy bajki można włożyć podawanie całego towaru z kubka. Na mocno eksploatowanym łowisku ryby przyzwyczajone są do dźwięków nęcenia i wiedzą, że właśnie do wody wpadło coś dobrego. Oczywiście nie na każdym akwenie się to sprawdza i trzeba to osobiście przetestować.
Zestaw zbudowałem na żyłce 0,12 i przyponie o długości 30 cm z żyłki 0,08, deczko przegrubionym więc z zapasem mocy na nawet 2 kilogramowe łopaty. Spławiki o wyporności 1-1,5 były absolutnym minimum ze względu na duży wiatr i „pralkę” pod wodą, która w rzecznym tempie przesuwała zestaw. Zależało mi na selekcji więc obciążenie skupiłem nisko, aby za wszelką cenę zatrzymać zestaw. Oczywiście zgodnie z zasadami sportu kwalifikowanego na dnie leżały jedynie dwie niewielkie śruciny sygnalizacyjne. Cały przypon położyłem na dnie. Chciałem też przy okazji sprawdzić jak bardzo mogę posunąć się w tym procederze i kiedy wyeliminuje tym samym z gry mniejsze ryby.
Niestety wcześniejsze kilkudniowe wędkowanie match’em w pełnym słońcu dało znać o sobie i oczy odmawiały mi posłuszeństwa. Łzawiły i bolały, więc aby łowić komfortowo i coś widzieć, musiałem zdecydować się na grube końcówki antenek. W takich sytuacjach nie zastanawiam się zbyt długo i zakładam kultowe już i wysłużone Queeny Colmic’a.
Dziwiło mnie, że na zbiorniku było jedynie kilku wędkarzy, bo przecież zarybili karpiem. Czyżby nie brały? Brały i to niemal od razu. Po pierwszych dwóch niedużych płoteczkach, guma wyjechała dość poważnie i po krótkim holu w podbieraku zameldował się zieloniutki pan lin. Niespodzianka? Wszystko przecież podałem z ręki w łowisko z 80 centymetrowym gruntem? Tym razem również rybom to nie przeszkadzało.
Zgodnie z dyscypliną taktyczną po linie do wody powędrował orzeszek. Jak można było przewidzieć do stołu przywędrowała karpiowa szarańcza. Okazało się, że na tak rodzinną wizytę przy moim stole zastawionym dość skromnie nie byłem przygotowany. Towar do donęcania kończył się szybko, a z wody po świetnych odjazdach na gumie lateksowej 0,8 mm wychodziły kolejne karpiki w przedziale 28-32 cm.
Na cienkiej gumie ten mały artysta potrafił nieźle odjechać.
Co jakiś czas na szczęście w łowisku pojawiał się leszczyk, który cieszył mnie niezmiernie. Z pewnością niełatwo było leszczom przepchać się przez sporą liczbę małych cyprinusów. Dopóki jednak w łowisku pojawiały się sklejone kuleczki z jokersem i ochotką haczykową, póki co pojawiały się też leszki. Nie zabrakło także dorodnych płoci.
Gdy moje kuwety zaczęły świecić pustkami donęcałem luźną pinką podawaną z kubka. To niezmiernie rajcowało przede wszystkim karpie, których odławianie w pewnym momencie zaczęło mnie już nużyć. Biorąc pod uwagę, że do wody poszedł już cały towar, byłem syty i mogłem spokojnie uciekać do domu przed zbliżającą się już na horyzoncie burzą.
W sumie udało się wyjąć z wody ponad 20 karpi plus 6,5 kilograma leszczy i płoci okraszonych zielonym linkiem. wyłowiłem się porządnie! Z łowiska schodziłem po 4 godzinach nieźle wymęczony holami karpików i wiatrem, który dawał się mocno we znaki.
Wszystkie ryby po krótkiej sesji wróciły do wody. Oczywiście na potrzeby zdjęcia do siatki trafiły tylko 3 wymiarowe karpiki. Tak na okrasę i urozmaicenie fotografii:) Pozostałe czy to wymiarowe, czy nie od razu trafiały do wody. Polecamy jak zwykle takie postępowanie, bo dzięki temu ryby są w łowisku i możemy się wyłowić do woli:)
Wodom Cześć
Tekst i foto : Tomek Sikorski