Po ubiegłorocznych niespodziankach ’weekendu majowego’ do tegorocznego podchodziłem sceptycznie. Na szczęście aura wynagrodziła podwójnie. Wyjazd na działkę nad Narew, spinning kilka blaszek dobry humor i zapasy coby nie zemrzeć i nie uschnąć 😉
Nad wodą presja łowców szczupaka niemała. Sporo łódek z wędkarzami i ”wędkarzami”, woda w spokojniejszych miejscach czesana jak perski kot przed wystawą. Wiadomo, pierwszy majowy dzień i ”na legalu” można zabierać, choć w ostatni kwietniowy weekend już widziałem amatorów zębacza.
Czekamy aż trochę słońce się zlituje i po południu wypływamy w 3 osoby łódką na rozlewisko. Nasz szef od wioseł Antek z werwą przecina wodę słuchając komend sternika Łukasza, a ja cicho siedząc na dziobie przyglądam się mijanemu przez nas wędkarzowi, który z zapamiętaniem wyciąga ”ktoregośtam”’ z kolei zębacza.
Zajmujemy miejsce i lekko dryfując spychani wiatrem dołączamy do braci żądni wrażeń. Po kilkunastu minutach pierwszy na wędce, szybki hol, pomiar w łódce, ’buziaczek’ powrót do wody i Łukasz zapisuje na swoim koncie 52 cm zdobycz. Kolejne rzuty, minuty… cisza.
Do mijanego wędkarza dołączają koledzy na drugiej lodzi i ujawnia się kunszt posługiwania spiningiem. Blachy lecą w każdym kierunku glośne komentarze co kto umie a czego nie co ”urwał” i ile razy ”urwał” niesie sie radośnie umilając śpiewną melodią poprawnej polszczyzny nasze próby skuszenia szczupaczka na biednie wyglądające wirówki. Do melodii sąsiadów co chwila dołącza ”czyszczenie” ciężkich wahadłówek z zielska… plusk, plusk, plusk… plusk… mocno o wodę. Na miejscu ryb choćbym i miał 20 kg i 5 m długości to odpłynąłbym jak najdalej w obawie o porządnego guza. Jak to Japończycy mówią ”kupahuhu” więc spokojnie można było zawijać do przystani z obietnicą, że jutro rano o 6 już łowimy.
2 maja po piątej powitał nas chłodny powiew wiatru i nadzieja wschodzącego słońca na kolejny ciepły dzień. Wypływamy w to samo miejsce, cisza spokój, na zalanej łące stołują się bociany, pokaźnych rozmiarów stado dzikich łabędzi wyłuskuje co smakowitsze kąski z wody… wirówki lecą w wodę. Kilkanaście rzutów żadnego pobicia, zmieniamy miejsce i znów słychać miarowy szum kołowrotków… cisza… po raz kolejny rzut w to samo miejsce i jest, krótki hol i pierwszy wymiarowy na moim koncie.
Łukasz się śmieje, że to jego ”wczorajszy” po kilkunastu minutach drugi z miejsca gdzie kilka sekund wcześniej wyciągnął blachę. Brat bliźniak po odczepieniu wraca do wody. I kolejne minuty spokojnego czesania trawy pod łódka, ale z nadzieją, że jednak coś poluje.
Zbliża się ósma, słońce coraz wyżej i ostatnie rzuty i decydujemy się na powrót. Nagle delikatne puknięcie w moją wirówkę, po chwili już mocniejsze i odjazd. Ryba odpływa w kierunku rzeki, podkręcam delikatnie hamulec i skracam odległość. Po chwili nagły zwrot, mój Red Arc na najwyższych obrotach, a zębacz niczym torpeda mknie w środek ’łajby’ i przepływa na drugą stronę. Podziękowałem sobie w duchu, że nie dałem się namówić na krótszy spining 2,70 m wystarczyło żeby spokojnie ten manewr kontrolować bez komendy ”padnij” współtowarzysza 🙂
Podciągam go wyżej i Łukasz szybko podbiera go do łodzi. Piękne ubarwiony, tłuściutki z kompletem ’ostrego’ uśmiechu złowrogo patrzył na mnie z dna łodzi sześćdziesięcioczterocentymetrowy Esox Lucuis.
Z niemałym oporem odbieram moją przynętę i zarządzamy powrót na zasłużone śniadanie. Na koniec przekonujemy się, że ryby spełniają życzenia. Przed ostatnim rzutem zawiedziony Łukasz wypowiada zdanie, które stało się hitem dnia – ”przynajmniej by mi okonek wziął na zachętę” – po chwili go miał…
Piękny pasiasty z postawioną ostrogą, miły akcent wedle życzenia 😉
Na koniec chciałbym podziękować Łukaszowi za to że wypatrzył mi ”magiczną” wirówkę w sklepie w Makowie Mazowieckim, na którą miałem wszystkie brania, również z brzegu.
Tekst i foto : Piotr Maciszewski