Wiosna w tym roku zagląda w moje strony jakoś niechętnie. Nawet jeśli kilka dni przygrzeje słonko i zaczyna robić się cieplej, za chwilę zasuwa front, który niesie ochłodzenie i opady, czasem nawet śniegu. Gdy dołożymy do tego niską temperaturę może człowiekowi wszystkiego się odechcieć. W planach miałem spędzić kwiecień nad rzeką, ale przez zbyt niską temperaturę i nocne przymrozki woda jest nadal lodowata a do tego podwyższona. A nawet jeśli normuje się na chwile, duże ryby jeszcze nie reagują na nic. Być może pod koniec kwietnia „ruszą się” rzeczne leszcze, wtedy na pewno przeczytacie o tym w pierwszej kolejnej relacji znad wody. Zanim jednak to się stanie postawiłem na okoliczne zbiorniki i zamieszkujący je białoryb.
Moje stanowisko
Na początku myślałem o finezyjnym łowieniu z ochotką, ale gdy za oknem zimno nie zawsze ma się ochotę na dłubanie drobnicy. Wiosna to przecież bez wątpienia czas karasia i lina dlatego postawiłem na ryzykowny wariant łowienia ryb na method feeder. Wszyscy, którzy łowili methodą wiedzą, że każde branie daje dużo frajdy, ale zawsze istnieje obawa, że ryby jednak pogardzą pelletem bo będzie to dla nich za dużo.
Pellet o smaku kraba japońskiego.
Tym razem miejsce miałem sprawdzone bo na poprzedniej wyprawie połowiłem tu fajnych ryb. Ryby to jednak ryby więc nigdy nie ma pewności, że będą żerować. Jeśli chodzi o wędkowanie postawiłem na szukanie linów blisko pasa trzcin oddalonego około 45 metrów od mojego stanowiska. Do kuwety wsypałem zanętę dedykowaną do methody o zapachu kozieradki. Dodatkowo użyłem dwumilimetrowego pelletu o smaku kraba japońskiego. Lubię jak w towarze jest jakiś akcent rybny. Bardzo często łowię w ten sposób. Nawet latem jeśli stawiam na słodycze lub owoce, na przełamanie daje trochę rybnego aromatu lub pelletu.
Na szybkie wypady zabieram często wersję ready
Jest i zielony linek
Tym razem brania nie pojawiły się szybko. Dość długo musiałem czekać, aż pierwsza ryba przygnie szczytówkę. Cały czas jednak budowałem łowisko drobnym pelletem okraszonym zanętą. Liczyłem, że jeśli w końcu ryby się odpalą, pyszna stołówka będzie na nie czekać. Po 40 minutach w końcu nerwowe szarpnięcia szczytówki pozwoliły mi wciąć pierwszą rybę. Moim przeciwnikiem był lin. Może nie okazowy, ale też nie najmniejszy. Drugi zameldował się za moment i wszystko siadło. Kolejną godzinkę przesiedziałem bez choćby obcierki. Zmieniłem więc dystans łowienia. Nie chciałem oddalać się od pasa trzcin, więc przesunąłem zestawy znacznie w lewą stronę. Można powiedzieć, że przesunąłem się w bok o dobre kilkanaście metrów. Po raz kolejny mozolnie ze stoperem budowałem łowisko. Tym razem ryby zareagowały nieco szybciej. Kolejny lin zasmakował z pomarańczowej kuleczce o smaku pomarańczy i czekolady. Po kwadransie do mojej siatki trafiła ryba dnia. Piękny karaś srebrzysty. To była nagroda, która uzupełniła mój połów.
Sam nie wiem, która ryba piękniejsza? Ta?
Czy ta?
Po raz kolejny przekonałem się jak skuteczna potrafi być methoda. Jako ciekawostkę dodam, że oprócz linów i karasia udało mi się złowić kilka płoci, łowiąc ostatnie minuty blisko brzegu, dosłownie pod nogami. W najbliższych dniach powinno w końcu zrobić się znacznie cieplej. Na pewno wpłynie to na poprawę wędkarskich wyników. Czas spojrzeć w stronę dużej rzeki.
Mój połów, trzy liny i duży karaś srebrzysty.
Płoteczka na methodę
Wodom cześć!
Tekst i foto: Marcin Cieślak